Znaczenie wirja paramity w praktyce buddyjskiej

Mowa wygłoszona przez Hae Mahn Sunima podczas odosobnienia w Warszawie (7–9.06.2019)


Odbyliśmy tutaj weekendowe odosobnienie. Jesteśmy szczęściarzami, bo mogliśmy wspólnie praktykować w tym wspaniałym gronie. Nie jest w tej chwili łatwo zebrać ludzi, którzy chcieliby razem robić to, co tutaj robiliśmy, więc doprawdy jesteśmy szczęściarzami.

Tak sobie tutaj siedząc, myślałem pomiędzy jednym hwadu a drugim i pojawiły się wspomnienia, dlaczego zacząłem praktykować. Było to dawno temu i jedna z takich istotnych rzeczy, która mnie przyciągnęła do praktyki, to było to, że nauki Buddy wydały mi się praktyczne, wydały mi się czymś, czego mogę używać w moim życiu, by to życie było lepsze, szczęśliwsze, by było w nim mniej cierpienia. W tamtym czasie poszukiwałem i bywałem i w grupach Hare Kryszna, i w różnych grupach chrześcijańskich, więc dla mnie zamiana jednej ideologicznej religii na drugą nie była atrakcyjna. Natomiast buddyzm wydał mi się praktyczny.

Na szczęście niewiele wtedy z tego rozumiałem i ominęły mnie takie różne historie o bodhisattwach, o wspaniałych ideach, o tym, że trzeba wyzwolić z cierpienia cały świat, wszystkich ludzi. Gdybym to usłyszał na początku, to myślę, że bym uciekł, bo wyobraziłbym sobie, że trzeba biegać po ulicach i zaczepiać ludzi: słuchaj, musisz się nawrócić! Coś takiego mogłoby się pojawić. Na szczęście ograniczyło się tylko do medytacji. Siedzenie, koncentracja, wdech, wydech, liczenie oddechów… Przyjąłem pięć wskazań w 1986 roku, po wyjściu z wojska. Półtora roku później, we wrześniu 1987 roku, pewien radiesteta, taki magik, pozbierał w Opolu kontakty do różnych ludzi związanych z Orientem, z ezoteryką, z duchowością, i zrobił spotkanie przy herbacie. Ja też pojawiłem się na tym spotkaniu i spotkałem tam trzy osoby, z którymi zaczęliśmy rozmawiać; one też były zainteresowane medytacją zen, przeczytały jakieś książki. Powiedziałem: ok, spotkajmy się, zrobimy wspólną praktykę. Byłem wtedy „high level”, bo miałem szarą szatę, brązowe kasa i przyjąłem już pięć wskazań; miałem też nagrane śpiewy. I tak zrobiliśmy – spotkaliśmy się. Była Grażyna, która już nie żyje, i pewne małżeństwo. W czwórkę robiliśmy praktykę. I od tego czasu ciągle coś przejawia się w moim życiu jako działanie związane nie tylko – ale w dużej mierze – z praktyką. Wszystko ewoluowało, spotykaliśmy się w różnych miejscach, zawsze trzeba było coś zrobić: załatwić miejsce, zorganizować spotkanie, ciągle była jakaś aktywność. Później to się przeniosło na to, że zrobiliśmy ośrodek w Opolu, już zupełnie osobny. Ciągle działanie, ciągle działanie…

Teraz zastanawiam się, czy buddyzm nie jest wyłącznie dla bodhisattwów. Tutaj trzeba tylko pomagać wszystkim istotom. Może ci, którzy myślą o sobie, powinni mieć zakaz wstępu? Bardzo wiele osób jest wciąż przywiązanych do „ja”, wciąż uważa, że to „ja” jest czymś realnym, czymś, o co należy dbać. I cierpią z tego powodu. W ich życiu pojawiają się niekomfortowe sytuacje. Czy oni nie mogą skorzystać z nauk Buddy? Czy oni nie mogą przyjść i użyć tego, czego nauczał Budda, żeby ograniczyć nieco swoje cierpienie, żeby przejawiło się w ich życiu więcej szczęścia? Myślę, że dla nich też jest tutaj miejsce. Myślę, że nie każdy musi mieć wzniosłe ideały. Możemy powiedzieć komuś: słuchaj, jeżeli będziesz praktykował koncentrację, to będzie ci trochę lżej, zrelaksujesz się, twoja koncentracja wzrośnie, może będziesz mógł znaleźć lepszą pracę, może spotkasz jakąś fajną dziewczynę. Tego typu historie. I wtedy ludzie mogą poprawić swoje życie. Bup Seon wydał książkę „Zdrowotne korzyści płynące z wykonywanie praktyki pokłonów” . Nie trzeba się kłaniać po to, by wyzwolić wszystkie istoty. Możemy w ten sposób zwiększyć swoją energię, poprawić kondycję… Można wielu ludziom dać coś takiego: wybrać się na lody, na piwo, stworzyć fajną relację, i ci ludzie poczują się lepiej. Pomyślą: o, kto to jest ten gościu, który mnie zabrał na lody? Albo: który mówi, żebym poprawił swoją kondycję? Który, ponieważ nie mogę spać w nocy, pokazał mi pokłony? Może zobaczę coś więcej? Później, w miarę jak praktykujemy, jesteśmy w stanie rozwinąć w sobie współczucie, rozwinąć w sobie miłość. Dostrzegamy, że to „ja” nie jest takie prawdziwe, jak nam się wydawało. Dostrzegamy, że jesteśmy częścią wszechświata, że wszystko od siebie współzależy, że jesteśmy jednym z elementów tej układanki, jednym z węzłów w sieci Indry [w sieci Indry jeden diament odbija wszystkie inne diamenty, a każdy z diamentów odbija także ten jeden]. Wtedy możemy zrobić coś więcej. Możemy przez nasze działanie pomóc ludziom, na przykład prowadząc ośrodek. Wasze działanie jest bardzo dobre. Leszek [Wojas – prowadzący Warszawską Grupę Zen] – lub inna osoba z grupy – przychodzi dwa razy w tygodniu i prowadzi praktykę.

Tu kluczowe znaczenie ma wirja [sanksr. wirija] paramita, paramita energii, siły woli, słusznego wysiłku. Leszek ma tę energię, ale jak przyjdzie raz, drugi, dziesiąty do tej sali dharmy i będzie w niej sam, to w końcu stwierdzi, że to bez sensu, że jego wysiłek nie przynosi skutków. Ale inne osoby z grupy mogą pomyśleć: przyjdę na medytację, żeby Leszek nie był sam, bo to nasze wspólne działanie, wspólna praktyka. Jeśli pojawicie się wy i powiecie: Leszek, dzisiaj po prostu siedź na poduszce, ja poprowadzę praktykę, to jego energia będzie się wzbudzała. I wasza też. Wtedy to miejsce będzie się rozwijało, będzie rosło.

Jest taka historia związana z życiem Buddy:

Pewna kobieta żyjąca w jego czasach w Indiach bardzo chciała mieć dziecko. Nie mogła zajść w ciążę i bardzo z tego powodu cierpiała. Chodziła do świątyni, składała ofiary bogom, żeby móc urodzić to upragnione dziecko. W końcu udało jej się zajść w ciążę, ale niestety dziecko urodziło się martwe. Była bardzo nieszczęśliwa. Po prostu szalała. Biegała po całej okolicy i płakała, prosiła, żeby ktoś jej pomógł i uratował dziecko. Ludzie mówili: idź do bramina, on ci pomoże. Poszła do niego, ale kiedy poprosiła, by ratował ją i dziecko, usłyszała: taka jest karma twoja i twojego dziecka, przyczyna i skutek są jasne. Poszła więc do joginów, a od nich usłyszała: wszystko, cokolwiek się rodzi, musi umrzeć, taka jest naturalna kolej rzeczy. Ale ona nie chciała tego przyjąć do wiadomości, chciała tylko, żeby jej dziecko ożyło. Tyle czasu czekała na to dziecko, a teraz ono jej zmarło. W końcu ktoś jej poradził, by poszła do człowieka o imieniu Siddhartha Gautama, bo to mądry człowiek i może będzie mógł tu pomóc. Poszła do niego i powiedziała: Czcigodny, pomóż mi, moje dziecko nie żyje, ratuj je! Usłyszała: dobrze, mogę je uratować. Wszyscy jego uczniowie zdumieli się, ponieważ wiedzieli, że nikt nie może uratować dziecka, które nie żyje. Powtórzył: uratuję je, zrobię to dla ciebie. Ale jest jeden warunek – musisz mi przynieść jedno ziarenko fasoli mung z domu, w którym nikt nie umarł. Kobieta zaczęła wędrować od domu do domu, pytając wszędzie: czy macie fasolę mung? Mamy. A czy w tym domu ktoś umarł? Umarł… W każdym miejscu padała ta sama odpowiedź: umarł, umarł, umarł… Kobieta zaczęła się uspokajać, jej umysł zaczął się otwierać. Nie potrzebowała wyjaśnień, nie potrzebowała instrukcji, nie potrzebowała idei karmy, przyczyny i skutku… To nie działa. W końcu wykopała grób i pochowała swoje dziecko.

Buddyzm uczy tego typu działania. Działania, nie tylko idei. Budda dużo nauczał: osiemdziesiąt cztery tysiące drewnianych płyt z tekstem Tripitaki jest przechowywanych w świątyni Haeinsa w Korei. Ale te jego słowa wskazują na działanie. W ostatnim czasie moja znajoma dowiedziała się, że ma nowotwór – jeszcze nie wie, czy złośliwy i jak bardzo się rozwinął – i pojawił się w niej strach, pojawił się lęk, pojawiło się cierpienie. Fizycznie nic się nie zmieniło, jednak ta informacja spowodowała, że w jej umyśle pojawiło się dużo cierpienia. Chcemy jej pomóc. Co zrobić? Znam mnicha, nazywa się chyba Bup An Sunim. Kiedyś przyszła do niego młoda dziewczyna, miała może dwadzieścia trzy lata, powiedziała, że ma raka, i poprosiła o radę, co może zrobić, poprosiła o pomoc. I ten Sunim, opowiadając nam tę historię, zauważył: słuchajcie, jak jej powiem coś w rodzaju „jeśli wierzysz w Buddę, ufaj mu, a on ci pomoże”, to to jest bez sensu, to nie będzie działało. Zabrał ją ze sobą do świątyni i przez trzy dni robili kido. Kazał jej śpiewać, modlić się tak, jakby była szalona. Kazał jej całkowicie się temu oddać. Przez trzy dni robili tę praktykę. Mnich mówił, że jej to pomogło. Najpierw uspokoił się jej umysł, a potem podobno została wyleczona z tego raka. W tej chwili rak to nie jest koniec, można go wyleczyć. Jeśli jeszcze dołożymy do tego swoją energię, swoje bardziej pozytywne nastawienie, wtedy szanse są większe. Jeśli pozostaniemy w naszym mrocznym myśleniu, w negatywnym nastawieniu, i w dodatku zostaniemy sami z naszymi zmartwieniami, to wtedy jest bardzo ciężko, jakakolwiek terapia jest wtedy bardzo trudna do przeprowadzenia.

To jest inny poziom działania. Nie tylko dla siebie, żeby poprawić swoją koncentrację, żeby mieć szczęśliwsze życie, mieć fajną partnerkę czy żonę, mieć dobrą pracę itd. Rozwijamy w sobie de dża de bi, jak śpiewamy, Wielką Miłość i Wielkie Współczucie. I dajemy coś innym, możemy innym w ten sposób pomagać. To oczywiście często wiąże się z tym, że musimy się trochę poświęcić. Nie możemy zważać na nasz komfort albo dyskomfort. Wiem, że Leszek robił odosobnienia kido. Prowadzenie kido to nie jest łatwa praktyka, to nie jest jak pójście na piwo. To jest kawał ciężkiej pracy: zrobienie z kimś trzech dni kido to jest duża ofiara. To kido, o którym mówiłem, trwało kilka godzin dziennie, przypuszczam, że nawet dziesięć godzin każdego dnia. Mój przyjaciel De Dżin Sunim, który opiekuje się koreańską świątynią w Japonii, zrobił studniowe kido. Było to tak bardzo niekomfortowe dla jego ciała, że musiał potem poddać się operacji barku, który uszkodził w wyniku setek godzin uderzania pałeczką w moktak. Możemy jednak nieco poświęcić swój komfort, żeby pomóc innym. Konkretne działanie zawsze jest potrzebne.

Jest jeszcze jeden element. To działanie bodhisattwów: utrzymywać z chwili na chwilę jasny i czysty umysł, bez przywiązań, bez oczekiwań, bez ograniczeń, w kompletnej wolności. Kiedy jesteśmy w stanie utrzymywać nasz umysł w takim stanie, wtedy nie ma „ja”, „mnie”, „moje”. Nie ma tego, że „ja” mogę „komuś” pomóc albo że „ja” mogę coś dla „kogoś” zrobić. Wtedy my i cały wszechświat stajemy się jednym, wtedy nasze działanie pojawia się spontanicznie, wtedy pomagamy wszystkim ludziom, wszystkim tym, którzy są koło nas. Jest to spontaniczne, nie wymaga to od nas wysiłku. To jest najwyższej klasy działanie bodhisattwy.

Uczniowie, zwłaszcza uczniowie zen, niekiedy mówią: ja jestem wolnym człowiekiem, jestem uczniem zen, mogę robić, co tylko chcę. Nie łudźmy się – to nie jest takie proste. Zróbmy najpierw te podstawowe rzeczy: trochę koncentracji, trochę pokłonów, pomóżmy innym poprawić ich sytuację materialną, ich sytuację życiową. To już będzie dużo pracy. Później spróbujmy rozwinąć to na szersze pomaganie ludziom, robiąc z nimi kido albo prowadząc ośrodek, dzieląc się naukami Buddy. Tych elementów jest cała masa. I wtedy już ten świat wokół nas będzie inny, ten świat będzie się zmieniał. Myślę, że to jest to, co mnie pociągnęło w naukach Buddy, to jest to, co trzyma mnie przy nich do dzisiaj, pomimo tego, że moja wirja, moja energia nie raz spadała do zera, nie raz zostawiałem to wszystko na jakiś czas. W pewnym momencie pojawiała się myśl: znów pójdę do tego ośrodka. Był taki krótki czas, kiedy prowadziłem biznes. Prowadzić biznes to znaczy pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę; to bardzo ciężka praca i nie miałem energii do tego, żeby praktykować. Praktykę w ośrodku w Opolu prowadziła wtedy Bon An Sunim (Jola Górak), która jeszcze nie była mniszką. Tak się złożyło, że pracowała u mnie, ale o piętnastej kończyła pracę i mogła iść do domu. Praktyki były w czwartki – ona w środę mówiła: Kulik [nazwisko Hae Mahn Sunima], jutro praktyka! Odpowiadałem: Ok, Jola, przyjdę, przyjdę. Nie przychodziłem. W następnych tygodniach sytuacja się powtarzała. Trwało to chyba ze trzy lata. W końcu kiedyś przyszedłem na tę praktykę. I na każdą następną. I zrobiliśmy coś więcej, stworzyliśmy miejsce, gdzie mogło przyjść więcej osób.

Życzę Wam, żebyście mieli tutaj dużo wirji i żebyście rozwijali wirja paramitę, by ta energia była w Was, jak najrzadziej Was opuszczała, żebyście się wspierali, żeby ten ośrodek funkcjonował tak, jak funkcjonuje, a może lepiej… Nawet sto osób na odosobnieniu, dwadzieścia przyjmujących wskazania. Mam nadzieję, że tak się niedługo stanie.

Dziękuję bardzo!


Spisała z nagrania i opracowała: Beata Łazarz